Pojeździć na szmacie
Pojeździć na szmacie
Jestem sama w domu, co prawda ten stan będzie trwał jeszcze może z kwadrans, ale i tak mi cudnie. Właśnie, że nie podniosę suszarki z świeżo wypraną pościelą, która z łopotem wylądowała na trawie. To akurat mi nie przeszkadza w relaksie. A co mi przeszkadza? Przeszkadza mi bałagan. Nie lubię, nienawidzę wprost nieporządku. Marcin zabrał dzieci i od dobrych dwóch godzin ich nie ma. Marzyłam żeby zrobić sobie kawę i popisać w spokoju na tarasie. Czynię to właśnie, a wcześniej zrobiłam i powiesiłam dwa prania, wyprasowałam pindel zmiętych rzeczy, odkurzyłam i wytarłam na mokro podłogi. No i się umyłam, usiąść do pisania i kawy nieumytą to rzecz nie do pomyślenia.
Odbyłam niedawno z kuzynką małą telefoniczną pogawędkę pod tytułem – usiądź na chwilę, walić paprochy na podłodze. No i racja, siedziałabym tu sobie i zapychała serwer wypocinami od dwóch godzin. Może chwilę poczytała. Jednak obecność paprochów, rozsypanego kociego żwirku, pełnego kosza na pranie i innych tego typu pierdół odbiera mi przyjemność z czegokolwiek. Ja chyba po prostu lubię pojeździć na szmacie. Lubię sam proces zaprowadzania porządku. Był syf, jest błysk. To poczucie sprawczości i zapach świeżości, ta błoga ułuda panowania nad rzeczywistością.
Czasem sobie wyobrażam, że przychodzi do nas sprzątać ktoś, jakaś pani najprawdopodobniej (bo panie się przecież zwykle tym parają). Zamykam oczy i widzę tę wyimaginowaną kobietę machającą mopem, myjąca okna, może jeszcze prasującą. Im bardziej się zagalopuję w tych wyobrażeniach, tym bardziej włos zaczyna mi się jeżyć. Ktoś obcy w moim domu? Przez ileś tam godzin? Wróć – ktoś obcy w moim domu w jednym czasie ze mną? Ktoś obcy dotykający nasze rzeczy? Nie, to nie dla mnie. Ja nawet zwlekam z ostatecznym wykończeniem ściany w kuchni. Jak pomyślę sobie o jakichś majstrach, których obcy zapach będę czuć na długo po ich wyjściu, to… To wymyślam a to farbę tablicową, a to namawiam Marcina, żeby jeśli nie farba, to sam położył kafle. I z największą radością witam dobre 3-miesięczne terminy u potencjalnych glazurników.
Miałam napisać jeszcze o pewnej koszmarnej pani Basi, o tym że lubię pachnieć rozmarynem i że w ogóle lamus ze mnie. Ale nie napiszę, bo mi się nie chce. Tyle razy przysięgam sobie – tym razem będę pisała na bieżąco. A potem jak zwykle – jeden post na miesiąc, a czasem i na kwartał. Okoliczności i chęci sprzyjają, kawa gorąca obok, usiłuję wejść na własną stronę i okazuje się, że znów nie pamiętam loginu ani hasła. Wykonuję więc paniczny telefon do męża, w czasie telefonu część weny odpływa i o rozmarynie już nie napiszę. Co za strata dla ludzkości.
Napisze za to o morelach – uwielbiam morele. Dojadłam właśnie wczorajsze morele z jabłkami zapiekane pod kruszonką. Są cudowne z tą swoją delikatną herbacianą goryczką. Zrobiłam też kilka słoiczków dżemu morelowego (został już ostatni). Następne dżemy morelowe zrobię z dodatkiem rozmarynu. Sama nie wiem, czy gdzieś widziałam to połączenie, czy też sama je sobie wyobraziłam. Skoro truskawki z tymiankiem były obłędne, to czemu morele z rozmarynem miałyby być gorsze. Na bezmiksera mam kilkadziesiąt przepisów to wstawienia, zdjęcia leżą, szparagi dawno się skończyły, a mi zalega w komputerze tyle niewykorzystanych na czas wiosennych propozycji.
Nie, trzy godziny bez rodziny to dla mnie stanowczo za długo. Idę zadzwonić by ich zlokalizować, dziwnie mi w tej ciszy. Nawet sąsiad wystawił głowę zza płotu i zapytał – co tak cicho, gdzie dzieci?
No i przypomniało mi się jeszcze coś. Córki rysowały sobie przy stole i szczebiotały. W pewnym momencie słyszę przesuwanie krzesła i potem zapada cisza. Florka pyta – Jaśminko, dlaczego leżysz pod stołem? Jaśminka (nie mówiąca jeszcze „r”) – Flolka cicho, ja umalłam.
A napiszę jeszcze, że dzielną kobietą jestem. Marcin powrócił do karety w systemie dobowym, a ja ogarniam rzeczywistość. Dzieci czyste, najedzone, nawet trawnika udało mi się nie zaniedbać. Radę radę radę radę dam…
Alicja